Wirus źle się kojarzy. Ale nie w social media. Działania wirusowe to przyszłość marketingu 3.0
Virale to świetna forma zbliżenia się marki do konsumenta w czasach, gdy jest on w coraz większym stopniu odporny na reklamę w tradycyjnej formie, a jednocześnie społeczny dowód słuszności (dzielenie się treściami) jest eksponowany jak nigdy wcześniej. Marketing wirusowy to trochę niefortunna nazwa, która zawiera w sobie obietnice nie do spełnienia.
Henry Jenkins, badacz mediów i Internetu, zaproponował inną, trafniejszą, która lepiej oddaje znaczenie treści lubianych i podzielanych, a nie zawiera skojarzeń epidemiologicznych – spreadable media.
W swojej książce Jenkins stara się odpowiedzieć na pytanie, co popycha ludzi do tego, by dzielili się różnego rodzaju treściami w ramach grup społecznych, w których funkcjonują. Pewne treści mogą mieć potencjał „samoczynnego” rozprzestrzeniania się. Możemy też ten potencjał stymulować i wpływać na popularność swoich materiałów, ale nie możemy liczyć na ich samorozprzestrzenianie się (a zazwyczaj na to liczymy najbardziej).
Niestety, marketing wirusowy ma też wady. Ma czasem wiele wspólnego z ruletką czy loterią. Co prawda pojawia się coraz więcej badań, które tłumaczą mechanizmy stojące za sukcesem popularnych virali, wciąż jednak zbyt wiele w tym wszystkim przypadkowości. I nikt nie ma na to recepty. Mimo wszystko działania wirusowe, z racji niskich kosztów i szerokiego zasięgu, to idealne narzędzie w dobie nadmiaru informacji, gdy liczy się szybkość działań.
Virale to zdecydowanie przyszłość, my wierzymy, że jasna.